SASKIA de Coster “My i ja”

Kochani,

Chcę zwrócić Waszą uwagę na powieść młodej, bardzo popularnej flamandzkiej pisarki Saskii De Coster. „Wij en ik” („My i ja”), której fragment w tłumaczeniu mego autorstwa pozwalam sobie Wam zaprezentować, przyniosła Jej ogromny rozgłos i sukces nie tylko w Belgii i Holandii, ale w całej Europie. Książka otrzymała doskonałe recenzje prasy belgijskiej i holenderskiej. Tom Lanoye określił Saskię De Coster mianem „najbardziej upartego, kapryśnego i atrakcyjnego pióra Belgii”. Tommy Wieringa uważa, że w powieści „Wij en ik” autorka „z czułością i z okrucieństwem jednocześnie ujawnia iluzje social climbers, pokazuje, że każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób”.

O jej sukcesie świadczy też fakt, iż została przetłumaczona na kilka języków, w tym duński (Turbine, 2015), niemiecki (Tropen, 2016), angielski (World Editions, 2016) i chorwacki (Hena Com, 2016).

Tłumaczenie powieści na język polski wydaje się oczywiste. Moim zdaniem „My i ja” zasługuje na pokazanie polskiemu czytelnikowi.

Saskia De Coster „My i ja”.

Uitgeverij Prometheus 2014

ISBN 978 90 446 2706 0

Saskia de Coster My i ja

Sara 1990-1991, strony 54-87

– Ile dostałaś? – pyta Emily. Maszerują w rytm kapitału pobrzękującego w kieszeni spodni Sary. Sara wie doskonale, że to sześćdziesiąt franków i ani centa więcej. Jeszcze lepiej wie, że nie powinna iść w towarzystwie Emily. Mieke uważa, że nadmiar kontaktów z innymi nie jest rozsądny, nawet jeśli tych innych spotykasz przypadkiem, nawet jeśli powiedzmy jest to dziewczynka z sąsiedztwa, którą uważasz za siostrę i z którą jesteś na zmianę podwożona do szkoły – wtedy też nie.

Dla jedynaczki z willi na wzniesieniu dzieciństwo to kafkowski labirynt reguł i zakazów. Jak się szwendasz po ulicy, to jesteś szumowiną, jak puszczasz muzykę w swoim pokoju, to już w ogóle popełniasz wykroczenie, bo hałasujesz.

Na dźwięk dzwonka, z pomieszczenia z tyłu sklepiku z gazetami, ciemnego niczym przedsionek piekła, pełnego krzyku dzieci i hałasu telewizji, wychodzi jego właściciel. Mieke uprzedzała córkę, że mężczyzna na pewno będzie próbował ją oszukać. Ten odwrócony dromader, noszący garb z przodu, uważa swoją durnotę za bystrość i jest do tego stopnia durny, że mu się wydaje, że to jego klienci są durni, i że może ich tak po prostu kantować. Zrobił sobie z tego sport, żeby raz za razem próbować, mimo, że regularnie jest przywoływany do porządku.

Egzemplarze magazynu „Libelle Rosita” leżą na ladzie u dromadera. Sara ma tylko wziąć czasopismo i przeliczyć resztę. Nie za dużo się rozglądać, to też Mieke kładła jej do głowy. Zwłaszcza z tyłu sklepu nie ma czego szukać. Niektóre czasopisma są tam owinięte w srebrzyste opakowania prezentowe z czarnymi literami XXX. Tak jak niezwykłe są te natarczywe litery, tak obnażona i wystawiona na prawdziwy świat czuje się Sara. Ze spuszczonym wzrokiem przeprowadza transakcję, a kiedy nie pojawia się reszta, odwraca się do Emily, która według ich własnego, dobrze przemyślanego scenariusza, kładzie na ladzie dwudziestofrankową monetę i mówi:

– I Marlboro dla mojej matki. Tu jest trzy franki za dużo, ale nie ma sprawy.

Dromader nie nadąża. Kładzie paczkę Marlboro na blacie i sięga po swój kalkulator Texas Instruments, ale dziewczynki chwytają czasopismo, papierosy i uciekają zanim zdąży zareagować.

Za urzędem gminy, naprzeciwko sklepiku z gazetami, Emily wyłuskuje paczkę z przezroczystej skórki. Sara bierze jednego papierosa, wącha go, a następnie wkłada między palce, jakby go paliła. Ten gest daje jej poczucie wolności. Sarze nie wolno jeść słodyczy, bo od słodyczy się tyje, a jak jesteś gruba, to masz w życiu mniejsze szanse. Na temat palenia nie otrzymała od matki żadnych instrukcji. Tuż obok dziewczynek wolno przejeżdża auto. Sara pozwala intensywnie pachnącemu patyczkowi rozkoszy szybko wśliznąć się w rękaw kurtki. Przyjemności najlepiej zażywać jak najszybciej, żeby zaraz wrócić do zwyczajnego życia.

Wraz z tą myślą pojawia się niewidoczny anioł pośpiechu i pogania Sarę. Kilkuminutowe spóźnienie może być dla Mieke wystarczającym powodem, żeby zadzwonić na policję. Całkiem niedawno wezwała policję, kiedy obcy mężczyzna przystawił drabinę do komina. Mężczyzna wyjaśniał policji, że pomylił domy. To wystarczyło, by Mieke przez bitą godzinę czesała nowy dywan. Sara i Emily pośpiesznie wspinają się na wzniesienie.

W sobotę o trzeciej po południu, Sara wraca cała i zdrowa na Aleję Słowików 7. Wślizguje się do środka przez drzwi od strony ogrodu i znika natychmiast w toalecie. Papierosa ukrywa za muszlą klozetową, pod drewnianą konstrukcją, zasłaniającą rurę odpływu. Sara – uosobienie niewinności – wkracza do kuchni. Wbrew wszelkim oczekiwaniom nie czeka na nią jednoosobowy komitet powitalny – Mieke. To podejrzane, bo jej matka nie może być nigdzie indziej, jak tylko w domu. A już zupełnie alarmujący jest stojąca bezzałogowo na kuchence patelnia z bulgocącym sosem do spaghetti. Żeby tak w środku dnia, takie liche jedzenie jak sos do spaghetti, w dodatku bezzałogowo – w tym domu jest to coś tak niezwykłego, jak nosorożec, siedzący na sofie i oglądający telewizję.

Na szczęście nagle w salonie rozbrzmiewa jedyne w swoim rodzaju, wysokie trajkotanie matki, na zmianę z ochrypłym, nieznanym męskim głosem. Sara słyszy rozpoznawalne, nerwowe stukanie obcasów matki, śpieszącej do toalety w holu.

Mieke zdarza się otworzyć drzwi robotnikom, to fakt, ale tylko wtedy, gdy nie ma innego wyjścia, jak tylko skorzystać z ich usług. Chociaż wychwala pod niebiosa pracę elektryka, kiedy ten w kuchni, stojąc w brudnych butach na kawałku kartonu, pije kawę z filiżanki Villeroy & Bosch, a ona wmusza w niego pralinki, których nie pozwala jeść Sarze ze względów zdrowotnych, to po jego wyjściu przez kilka dni nie może przestać gadać, że facet swoimi brudnymi buciorami bez ceregieli poznaczył błotem prześcieradła rozłożone na schodach do piwnicy, że jego pracownicy nawet tam zostawili burdel i że włączniki światła upaćkali smołą, tak, przysięga, właśnie smołą, której ona nie doszoruje teraz nawet za sto lat.

Coś łaskocze końcówki nerwów Sary: to narastające jednocześnie lęk i podniecenie. Sara widzi go, podglądając przez szparę. W ciągu swego dziesięcioletniego życia, Sara widzi w tym domu pierwszego obcego mężczyznę, który nie jest robotnikiem. Kowboj, drań w wytartych dżinsach, stoi na szeroko rozstawionych nogach, pod światło, jakby zszedł prosto z ekranu.

– Nie, nie chcę – znów słyszy głos matki. Musiała się chyba bardzo spieszyć w toalecie. – Możesz zjeść, a potem sobie pójdziesz.

– Nie denerwuj się Mieke. Złość piękności szkodzi. To śmiertelny grzech dla tak pięknej kobiety.

– Nie, nie. Mówię poważnie. Tym razem nie dam się nabrać. Narobiłeś mi już wystarczająco dużo kłopotów.

– Co ty wygadujesz? Przecież nie widzieliśmy się już kawał czasu.

– Dlaczego mi wszystko utrudniasz? Dlaczego przychodzisz tu naprzykrzać się mojej rodzinie?

– To twoją teściową, która się do ciebie nie odzywa, przyjmuje się tutaj z otwartymi ramionami, a…

– Z otwartymi ramionami! – przerywa mu z drwiną Mieke.

– … a mnie się wygania, chociaż przychodzę specjalnie dla ciebie. Uważam, że to nie w porządku.

– Jeśli uważasz, że to nie w porządku, to wsiadaj na ten swój motor i zabieraj się stąd. Na pewno nie będę cię zatrzymywać, co to, to nie. Chyba masz się gdzie podziać, czy też może jestem twoją ostatnią deską ratunku?

– Mieke, przyjechałem tu specjalnie dla ciebie. Zawsze byłaś dla mnie kimś wyjątkowym, wiesz o tym.

– Jempy, jak zawsze czarujący – mówi nieco łagodniejszym tonem Mieke. – Spaghetti pewnie już gotowe, więc możesz jeść. Jeśli spaghetti w ogóle można nazwać jedzeniem. A tak przy okazji, to w każdej chwili spodziewam się powrotu Sary. Powinna już być w domu.

Mężczyzna mruczy coś niezrozumiałego. Z salonu dobiega rytm ciężkich kroków zmierzających w kierunku kuchni, gdzie przy drzwiach, podsłuchując, stoi Sara. Kiedy drzwi się otwierają Sara ucieka do spiżarni, by stamtąd kontynuować szpiegowską działalność.

Obcy mężczyzna, intruz w ich rodzinie, trwającej niezachwianie jak sekwoja już dziesięć lat, ten zawadiaka otwiera kolejne szuflady i węszy po chamsku w ich rzeczach. Mieke wskakuje między niego i szafki kuchenne, i wyławia łyżkę z szuflady ze sztućcami. On bierze łyżkę i zaczyna nabierać jedzenie z garnka. Czy to ktoś z motocyklowego gangu, co wziął jej matkę jako zakładnika? Nie, kogoś takiego nigdy by nie wpuściła. Nie może być też świadkiem Jehowy, bo nie dotarłby nawet do drzwi frontowych. Robotnik? Wtedy cały dom byłby upiornie przykryty starymi prześcieradłami. Jedyne osoby, które tu czasem, po wielu przygotowaniach, przychodzą, to najlepsza przyjaciółka Mieke – Elvira i sąsiadka Ulrike.

– No bardzo cię przepraszam, ale tak się przecież nie je – śmieje się Mieke. – Gdzie ty się chowałeś, ze świniami?

Normalnie matka dawno by się już wściekła. Jej zbyt wyrozumiałe, tolerancyjne zachowanie jest dla Sary, której nawet jabłka nie nie wolno jeść, trzymając je w ręku, bardziej niż niepokojące. Ten obcy mężczyzna stoi bez kapci w kuchni i skrobie łyżką delikatne dno patelni firmy Tefal. Czy ktoś potrafi to wytłumaczyć?

Sara doszukuje się tu namiętnej opery mydlanej. Matka jest nieprzewidywalna. W jej nieprzewidywalnej logice na wszystko jest wytłumaczenie, które jej pasuje. Tak więc istnieje też szansa, że oto w stu procentach oddana mężowi Mieke ma Innego Faceta. Sara aż spazmatycznie łapie ustami powietrze na myśl o tym obelżywym przypuszczeniu. To byłoby okropne, w pierwszym rzędzie dla niej, ale także dla ojca, który przez sześć z siedmiu dni w tygodniu ciężko pracuje, co weekend kosi trawę i czasami siedzi, gapiąc się przed siebie nieobecnym wzrokiem, że aż jej samej robi się od tego zimno. Jeśli to prawda, będzie musiał opuścić dom, i rozegra się niezła batalia o nią i o kosiarkę. Tego rodzaju dramaty rozwodowe to naprawdę zajęcie dla ludzi ze wsi, mówiła zawsze z pogardą matka, dla szumowin, które co chwila są z kim innym i bez przerwy podrzucają dzieci jedno drugiemu.

Mężczyzna niespodziewanie kończy mechaniczną czynność połykania i siorbania, kiedy przyłapuje szpiega Sarę, bo uchylone drzwi zdradzają jej kryjówkę. Jego pełne sosu usta otwierają się szeroko, wypuszczając ciepło i łapiąc zimne powietrze. Przełyka i woła ją po imieniu. Wtedy zawstydzona Sara drepcze do kuchni. Niczym chińska służąca na zdeformowanych, lotosowych stópkach, niesie w dłoniach kupione dla matki czasopismo.

Jempy widzi tyczkowatą istotkę wzrostu metr czterdzieści, w sztruksowych spodniach i w swetrze, niczym zielona łąka usianym jaskrawożółtymi stokrotkami. Duża głowa ze wszystkich sił stara się utrzymać prosto na chudym ciałku. Przyglądają mu się ciekawskie, szeroko otwarte oczy, prawie tak samo krecioczarne, jak przycięte na pazia włosy tego dziecka.

– Jesteś zupełnie podobna do matki, niewiarygodne – mówi zachwycony mężczyzna, podrzucając Sarę w górę, jak leciutką paczuszkę. Chwyta ją, przytula i stawia przed sobą na kuchennej podłodze, by móc się jej przyjrzeć z pewnej odległości.

3 thoughts

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s