
Na wakacje w tym roku wybraliśmy się pociągiem, ponieważ nasz samochód nie jest w stanie pomieścić wszystkich walizek i wózka. Pociąg to bardzo wygodny środek transportu, pod warunkiem, że nie bardzo się spóźnia i masz miejsca siedzące. Minusem podróży pociągiem ku celowi naszej podróży były dwie przesiadki i czas – pięć i pół godziny przy dobrych układach. Był piątek, więc mogliśmy liczyć na trasę bez dodatkowych przygód i planowanych robót. Niestety nie dane nam było znaleźć się w miejscu przeznaczenia o czasie.
Zacznijmy od tego, że wyruszyliśmy dwie godziny później niż zaplanowaliśmy. Zwykle tak jest, chciałam napisać „zawsze”, ale nie zawsze. Gdy mieliśmy wykupione bilety na pociąg z Amsterdamu do Warszawy czy Brukseli to Paryża, byliśmy na czas. Jednak kiedy nie mamy obowiązkowego ograniczenia czasowego, bardzo nam trudno wyruszyć o rozsądnej godzinie. Nie mam pojęcia dlaczego, ale zawsze przed wyjazdem jest mnóstwo do zrobienia. Ja prasuję całą górę naszych ubrań, by mieć co spakować do walizek, a przy okazji też inne, które na ten moment oczekiwały cierpliwie co najmniej kilka dni. Mąż robi nagle wszystko, co już dawno zrobić powinien. Prawdopodobnie myśli, że wszystko uda mu się dokończyć i uzupełnić w tym ostatnim dniu. Tym samym dopiero między w pół do trzeciej i trzecią nad ranem złożyliśmy nasze umordowane ciała do łóżka, mając nadzieję, że rankiem wstaniemy rześcy, zwarci i gotowi do wyjazdu. Jednak pobudka o siódmej graniczyła z cudem, a co za tym idzie złapanie pociągu o dziewiątej również.
Dopiero dwadzieścia po dziesiątej udało się nam wyjść z domu, mimo że walizki zostały spakowane już poprzedniego dnia. Pociąg w Haarlemie był na czas. Znaleźliśmy miejsce w wagonie dla rowerów. Siedział tam już właściciel roweru, ale nam to nie przeszkadzało, bo był to tylko jeden rower i jeden właściciel. Wkrótce jednak, obok naszej piątki (towarzyszyła nam moja mama), naszych czterech walizek i wózka, pojawiły się kolejne trzy rowery i ich właściciele. Nie mogliśmy oddychać. Synek był bardzo śpiący i zmęczony. Próbował już wszystkiego, łącznie z cycusiem, jednak spanie w takich warunkach nie przychodzi mu łatwo. Siedzenie w wózku, w miarę bezpiecznym schronieniu, nie wchodziło niestety w grę. Krzyk Synka byłoby prawdopodobnie słychać w Belgii, do której zmierzaliśmy. Po około trzydziestu trzech minutach, które wydawały się wiecznością, dotarliśmy do Den Haag HS. Tu czekaliśmy kilka minut na połączenie do Brussel Zuid.
W pociągu do Brukseli znaleźliśmy bardzo dobre miejsca. Na szczęście! Mama podziwiała krajobrazy i czasem pytała, gdzie teraz jesteśmy. Grała na swoim tablecie. Syn grał na swoim telefonie. Mąż próbował się nieco zdrzemnąć, za to Synek nie mógł usiedzieć na miejscu. Wędrował więc od mamy do taty, do babci, do Syna. Od jednego okna do drugiego. Po pewnym czasie zasnął przy piersi. Spał u mnie na rękach od okolic Dordrechtu do Brukseli. Nie mogłam go niestety odłożyć do wózka, gdyż ten stał na korytarzu. Nie było też wolnych miejsc, by móc go położyć, poza tym jest już naprawdę duży :). Spędziłam więc dwie godziny ze Skarbem na rękach.
W Brukseli czekała nas kolejna przesiadka. Niezbyt przyjazny dworzec Bruksela Południe powitał nas chłodno. Wszędzie szaro i staro, żadnych renowacji na górze. W dodatku czekała na nas niespodzianka! Pociąg, do którego mieliśmy się przesiąść miał 39 minut spóźnienia! Katastrofa! Już według planu mieliśmy tu czekać prawie 35 minut, a teraz jeszcze plus 39! Oszaleć można! Była to zapowiedź naszych tegorocznych belgijskich doświadczeń.
Byliśmy już nieco głodni, bo dochodziła czternasta trzydzieści, a w drodze każdy zjadł tylko po kawałku bułki paryskiej. Postanowiliśmy więc coś zjeść. Dosłownie coś. Na stacji było niemiłosiernie gorąco. Miałam wrażenie, że nie działa klimatyzacja, raczej nie ma tam klimatyzacji, jest chyba wentylacja, która niezbyt dobrze funkcjonuje. W tym upale, bałaganie i tłumie nie mogliśmy oddychać. Nie udało nam się znaleźć porządnej kawy. Zjadłam jakąś sałatkę owocową, mama ryż z owocami, a chłopaki kawałki pizzy. Wróciliśmy czym prędzej na górę.
Mąż podążył za konduktorem, by zapytać, w której części peronu musimy czekać. Pociąg przez nas oczekiwany złożony jest z dwóch składów, z których każdy, w pewnym momencie, jedzie w innym kierunku. I tu czekała nas kolejna niespodzianka. Z niewiadomych dla konduktora powodów, pociąg nie jechał do miejsca naszego przeznaczenia! Musieliśmy kolejny raz się przesiadać, czego właśnie, jadąc do Brukseli, chcieliśmy uniknąć. No dobrze, przesiadka w Brugii. Nie będę marudzić, bo, kiedy byliśmy jeszcze w Haarlemie, powiedziałam, o ironio!, żebyśmy wszyscy cieszyli się wakacjami, które już się zaczęły, bez względu na to, jak będzie wyglądała nasza droga do celu i o której tam dotrzemy.
Kolejna przesiadka więc… trzecia!
Spóźniony i zmieniony pociąg dotarł w końcu na peron w Brukseli. Czekaliśmy z utęsknieniem, by wreszcie posadzić nasze zmęczone podróżą ciała w wygodnych fotelach wagonu pierwszej klasy! Jakież było nasze zdziwienie, gdy konduktorka kazała nam się cofnąć do drugiego składu, informując tylko zdawkowo, że pierwszy nie działa. OK. Nadal niesieni wizją miejsc w pierwszej klasie pakujemy się do wagonu. Ku naszej rozpaczy prawie wszystkie miejsca były zajęte! No tak. Sytuacja kryzysowa, kryzysowe rozwiązania. Musieliśmy się rozdzielić. Moja mama i Syn usiedli osobno w wagonie pierwszej klasy, a my z Mężem i Synkiem zostaliśmy na korytarzu tegoż wagonu klasy. Synek i tak nie miał ochoty siedzieć, więc nie robiliśmy problemów! Byle do przodu!
Mama nie lubi i nie może podróżować do tyłu, więc Mąż próbował poprosić siedzące naprzeciwko Niej starsze panie o zamianę miejsc. Te jednak popatrzyły tylko na Niego z pogardą, jakby mówił w niezrozumiałym dla nich języku i ani drgnęły! Po jakimś czasie dopiero, młody człowiek, który się temu wszystkiemu przypatrywał, podniósł się ze swojego miejsca i zaproponował je mojej mamie. Miło! Jedziemy dalej!
Pojawiła się ponownie pani konduktor. Zapytałam ją, o co właściwie chodzi z tymi początkowymi wagonami i dlaczego z małym dzieckiem musimy stać na korytarzu, skoro, dzięki przemyślności i zapobiegliwości Męża, mamy bilety na wygodną podróż pierwszą klasą. Pani grzecznie przeprosiła i poinformowała, że mają awarię. No cóż. Taki nasz los. Może jednak podać nam krzesło, które wisi w korytarzu, byśmy przynajmniej w ten sposób mogli nieco posiedzieć z Synkiem. Pomysł wydał się nam doskonały. Namiastkę krzesła przyjęliśmy z radością.
Okazało się, że nie tylko my mieliśmy ochotę korzystać z tego przywileju. O złożeniu na nim swoich czterech liter marzył również facet, który wraz z kolegą stał obok nas w korytarzu wagonu pierwszej klasy. Gdy tylko Mąż podniósł się na chwilkę, by podprowadzić w moim kierunku, chcącego do mamy Synka, facet w mgnieniu oka porwał krzesło i się na nim usadowił. Mąż ponaglony przeze mnie krzesło odebrał. To faceta nie zniechęciło i za kilka minut sytuacja powtórzyła się! Mąż odebrał krzesło bez słowa. Co jest z tymi ludźmi, tak się zastanawiam. Rozum im w określonych okolicznościach odejmuje czy jakoś tak?
Aby dodać pikanterii naszej podróży, Synek zawołał „kak!”, co oznaczało, że w pampersie znajdziemy kupę. Obwąchawszy jego tyłek stwierdziłam jej obecność. Zbliżaliśmy się właśnie do Gandawy. Miałam nadzieję, że szybko się z przewijaniem uwiniemy. Niestety, właśnie w tym momencie chusteczki nawilżane postanowiły się skończyć i Mąż musiał poszukiwać nowej paczki w walizkach znajdujących się w przedziale, gdzieś nad głowami innych pasażerów. Ja tymczasem stałam w korytarzu, osłaniając pupę Synka pieluchą tetrową, służącą nam do osuszania po użyciu nawilżanych chusteczek. W międzyczasie przybyliśmy do Gandawy i wysiadający w niej pasażerowie przesuwali się wolno obok wózka i nas, czekających z utęsknieniem na Męża. W końcu udało mu się dotrzeć do nas i operacja „pampers” zakończyła się sukcesem!
W Gandawie wysiadło wielu pasażerów, w tym kilku z wagonu pierwszej klasy. Wysłałam Męża, by sobie usiadł. Ja nie mogłam, bo Synek paradował wokół, a ja za nim. Pociąg ruszył. Nagle do Męża podeszła starsza pani i od razu go zaatakowała: „A pan to ma bilet na pierwszą klasę, he?! Bo ja mam!”. Mąż grzecznie odpowiedział, że owszem ma. Na szczęście nie wyciągał biletów ani się nie legitymował! Stara odeszła niepocieszona. Co za ludzie!? Czy wszystkie starsze panie w Belgii, po sześćdziesiątce, są upierdliwe, czy tylko te zmierzające nad morze?
Biedny Mąż pytał mnie potem z nutką ironii w głosie czy naprawdę nie wygląda na pierwszą klasę, czy coś? 🙂
Brugia. Wysiadamy, żeby się przesiąść. Poprosiłam Syna, aby ruszył do wyjścia. Ten grzecznie zaczął się zatem w tamtym kierunku przemieszczać, gdy nagle jakaś kobita z wielkim tyłkiem postanowiła zrobić to samo dokładnie w tym momencie i ryczy do mojego dziecka: „Respect!”. Kurde, mam już dość starszych pań. W korytarzu stoi obok Syna, więc mówię: „Odsuń się od baby, bo znów będzie krzyczeć respekt”. Ta, podczas wysiadania z pociągu oferuje mojej mamie pomoc przy wystawianiu walizki! Jeszcze to! Polka! Zatem upierdliwość starszych pań nie ma związku z narodowością, ale z geografią. Te zmierzające nad morze mają wyższy współczynnik niż inne.
Na peronie tłok niemiłosierny. Chyba wszyscy właśnie tego dnia postanowili udać się na plażę. Stoimy przed tablicą informacyjną. Już siedem godzin w podróży z dziewiętnastomiesięcznym dzieckiem! Jakiś mężczyzna sprawdza za moimi plecami godziny odjazdów pociągów. Prawie go nie zauważyłam. Nagle czuję jak ktoś z boku pcha mnie do przodu. Odwracam się, a tu kolejna starsza chce dobić się do informacji. Ani przepraszam, ani ……
Co to jest? Czy to jakaś prawidłowość, że w pewnym wieku zapominamy nagle o tym, czego się kiedyś uczyliśmy? Jakbyśmy doznali amnezji zapominamy o podstawowych zasadach współżycia społecznego? Zapominamy być mili dla innych, zapominamy się uśmiechać i rzucamy tylko wokół wściekłe słowa i spojrzenia. Stare kobiety, które spotkaliśmy podczas tej podróży przypominają mi bohaterkę powieści „Wij en ik” Saskii de Coster. Są jak „zrzędy pierwszej klasy, które burczą i mruczą”.
Mam nadzieję, że nigdy nie stanę się jedną z nich!