Moja Holandia

20130519_125541

Konieczność przeprowadzki do obcego kraju nie jest wymarzonym scenariuszem na życie, zwłaszcza, gdy masz 37 lat i powinnaś, według oczekiwań społecznych, mieć dom, a co najmniej mieszkanie, dobrego męża, dwójkę dzieci i rewelacyjną pracę. Ze wszystkim tym radzić sobie doskonale, nosić uśmiech na twarzy i patrzeć z pobłażaniem na gorzej od ciebie radzące sobie koleżanki.
I oto stałam z Synem, Mężem i ogromnym bagażem przeżyć przed kolejnym wyzwaniem. Dopiero co zadomowiona w belgijskiej Gandawie, miałam wkroczyć w tajemniczy świat Amsterdamu. Świadomość tego przerażała mnie, ale nie mogłam pozwolić, by mój Mąż spędzał trzy czwarte życia w pociągach (podróż pociągiem z Amsterdamu do Gandawy trwa 3 godziny w jedną stronę). Po raz drugi w ciągu czterech lat moje życie stanęło na głowie. I pomyśleć, że to ja kazałam Mężowi starać się o nowe miejsce pracy.
Poszukiwanie domu
Rok przed przeprowadzką zaczęliśmy szukać mieszkania przez internet. Półtora miesiąca codziennego przeglądania ogłoszeń. Strony internetowe, zawierające oferty kupna-sprzedaży, nie miały przede mną tajemnic. W końcu nadszedł czas na odkrycie nowej ziemi.
Amsterdam przytłoczył mnie mieszanką kultur, wielkością i anonimowością. Nie jestem ksenofobem czy rasistką, jednak bezpieczniej czuję się wśród ludzi, dla których słowa mają podobne znaczenie i bycie kobietą nie oznacza towaru niższej wartości. Przepiękne centrum miasta znajduje się poza zasięgiem kieszeni przeciętnego zjadacza chleba. Pół miliona za przestrzeń, w której ledwo zmieściłyby się książki Męża.
Poza centrum skąpane w szarości i deszczu blokowiska. Przełom października i listopada to zdecydowanie nienajlepszy czas na kupowanie mieszkania. Mało słońca, pogłębiający przygnębienie brak zieleni i woda. Już czułam bóle stawów w przyszłości. Przemieszczanie się autem z miejsca na miejsce graniczyło z cudem. Nieustanne poszukiwanie miejsc parkingowych, ciągłe zjazdy na autostradę i kierowcy, którzy nagle zapomnieli wszystkie przepisy ruchu drogowego (zmora Holandii w oczach Polki).
Ze łzami w oczach stałam przed kolejnym z licznych, pokazywanych nam przez zmieniających się jak w kalejdoskopie maklerów, domów. Żaden z nich nie zrobił na mnie dobrego wrażenia (czytaj: ani makler, ani dom) i bardzo chciałam wracać do „mojej” Gandawy. Gdzie w tym anonimowym świecie mam znaleźć dobrą szkołę dla Syna, gdzie Syn ma znaleźć przyjaciół? Jak się odnaleźć w dżungli pędzących przed siebie ludzi?
Spóźniony nieco makler, inny niż wszyscy, bo nie bardzo młody i nie na siłę usiłujący wepchnąć nas w jakąkolwiek przestrzeń, spokojnie pokazał nam nieciekawy dom. I nagle stał się cud. Makler przyjrzał się uważnie mi, Synowi i Mężowi po czym oświadczył: „Jeśli naprawdę chcą państwo coś kupić z myślą o dziecku, to proszę poszukać w Haarlemie. To doskonałe miejsce dla rodzin, oddalone zaledwie 15 minut pociągiem od centrum Amsterdamu”. Odetchnęłam z ulgą. Proszę Pana, nie miałam okazji Panu podziękować, ale w pewnym sensie uratował nam Pan życie. Podczas pierwszej wizyty w Haarlemie znaleźliśmy to, czego szukaliśmy – nowe, jak chciałam ja i stare, jak chciał mój Mąż. Czekało nas jeszcze mnóstwo formalności, jednak byliśmy szczęśliwi – znaleźliśmy nasz dom.
Ludzie
Spotkanie przyjacielskiego maklera było jak olśnienie. Holendrzy są bardzo mili, otwarci i towarzyscy. Przypominają tym bardzo Polaków w Polsce. Stanowią przeciwieństwo Belgów, którzy bardzo rzadko opowiadają, nawet wieloletnim znajomym, o swoim życiu prywatnym. Nasi sąsiedzi, jeszcze zanim się wprowadziliśmy, zaprosili nas na kawę. Panie w piekarni i kwiaciarni zagadują przy każdej okazji, co słychać? Ludzie w pobliskim domu starców uśmiechem odpowiadają na uśmiech i machają z daleka, jakby wstąpiła w nich nowa fala energii. We mnie też wtedy wstępuje.
Mieliśmy dom i sąsiadów. Czas na szkołę.
Zapisanie dziecka do szkoły w Holandii jest nielada wyczynem. W Belgii nasz Syn chodził do szkoły pracującej metodą Freineta. Uwielbiałam tę szkołę i płakałam bardzo, jeszcze wiele razy po tym, jak się przeprowadziliśmy, że już tam nie mogę chodzić. Tak, tak, czułam jakbym to ja musiała zmienić szkołę. Tęskniłam za panią dyrektor czekającą na przychodzące do szkoły dzieci i żegnającą je, gdy wychodziły, za nauczycielką, dostrzegającą indywidualność każdego dziecka, za szkolnymi piknikami, akcjami. Pierwsze kroki skierowałam do jedynej w Haarlemie szkoły Jenaplan. Pani dyrektor zaśmiała mi się w twarz i powiedziała, że na listę oczekujących wpisuje się tu dzieci tuż po urodzeniu. Osłupiałam. W szkole Montessori również lista oczekujących. W końcu znaleźliśmy szkołę obok naszego miejsca zamieszkania (obowiązuje tu, podobnie jak w Polsce, rejonizacja). Przeraża mnie tu szkolna „polska” rzeczywistość: przepełnione klasy, anonimowość i brak porozumienia pomiędzy nauczycielem a rodzicami i rodziców między sobą. Na szczęście, jak się okazało, wiele można zmienić, jeśli rodzic potrafi zawalczyć o swoje dziecko.
Swoją niezłomną postawą można nawet wpłynąć na lekarza domowego, którego wybór był kolejnym czekającym nas wyzwaniem. Los sprawił, że wkrotce po przeprowadzce, mój Mąż dostał zapalenia pęcherza, pierwszy raz w życiu, i musieliśmy udać się na spoed. Tam czekał na nas doktor S., który od początku z pewnym pobłażaniem wysłuchiwał mojego belgijskiego akcentu w języku niderlandzkim i w końcu powiedział, że może być naszym lekarzem domowym, bo w sumie mieszkamy niedaleko.
Tak oto mieliśmy dom, sąsiadów, szkołę i lekarza domowego. Cztery pierwsze najważniejsze elementy naszego życia w Holandii. Brakowało nam przyjaciół, rodziny, mojej pracy, ale mogliśmy zacząć budować nasz harlemski świat.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s