De aanloopman „Przybysz” Martine de Jong
Uitgeverij Podium Wydawnictwo Podium
Amsterdam 2018
r. 2 s. 12
Tego ranka, kiedy Kasper ze mną zamieszkał, obudziłam się jak zwykle o siódmej. Ponieważ była zima, dopiero za godzinę miało zrobić się jasno, ale tak było lepiej niż w lecie, kiedy nigdy nie było ciemno. Ze światłem kładłam się spać i ze światłem się budziłam, zupełnie jakby noc schowała się w sobie. Do lata było jeszcze daleko, na północy prowincji Groningen zimy trwały i trwały, tylko w środku dnia było wystarczająco dużo światła, żeby się nie rozchorować.
Tego ranka, trochę po siódmej, siedziałam z kubkiem kawy na ławce przed domem i patrzyłam na pastwiska, które zniknęły pod grubymi warstwami pary. Za domem zaczęło wstawać słońce, a horyzont naprzeciwko mnie przytrzymywał jeszcze ostatni kawałek ciemnego nieba. Był marzec, było zimno, a mój oddech zamieniał się w obłoczki.
Spojrzałam na drewno na opał, ułożone w stos obok ławeczki, przy ścianie domu pod daszkiem. Zostało go już niewiele. Znów przeżyłam srogą zimę i mniej oszczędnie obchodziłam się z drewnem niż w poprzednich latach. Już w październiku za sprawą przymrozku dom trzeszczał z męki. Po tygodniu poddała się rynna i ciągle się bałam, że dach załamie się pod ciężarem śniegu.
Ale tak się nie stało. Śnieg zniknął już kilka tygodni temu, woda z roztopów nie miała już wprawdzie rynny, by spokojnie spłynąć na ziemię, ale też już jej nie było, a dom nadal żył. Na bocznej ścianie pojawiły się wilgotne plamy, wkrótce będę musiała poprosić kogoś, żeby coś z tym zrobił, ale najpierw rynna, bo inaczej tak zostanie.
Krótko po tym, gdy weszłam do środka zrobić sobie kanapkę, pojawił się Kasper, jak zbłąkany pies. Stał na tyłach podwórka i z zaciekawieniem rozglądał się dookoła. Widziałam go przez małe okienko w tylnych drzwiach. Dopiero co zdjęłam kalosze i rzuciłam szmatę na mokrą podłogę. Tymczasem stał już obok szopy i patrzył dokładnie w moim kierunku. Nie mógł mnie widzieć, bo tam gdzie stałam było ciemno, a u niego tymczasem się już rozjaśniło . Wstrzymałam oddech. Szedł wolno w moim kierunku, a ja przylgnęłam do ściany. Odczekał kilka sekund i mocno załomotał w drzwi. Dwa razy. Bum. Bum.
Też trochę poczekałam, a potem zapytałam:
– Tak?
Zawahał się.
– Mogę wejść do środka? – zapytał.
– Po co przyszedłeś?
– Zimno mi… i nie jestem niebezpieczny – dodał szybko.
– Moja matka mówiła zawsze, że jeśli ktoś niepytany mówi coś o sobie, to mówi prawdę.
Przez chwilę milczał.
– Myślę, że to się zgadza, tak.
Słyszałam jak oparł się o drzwi.
– Dobrze, otwieram – powiedziałam głośno, żeby przypadkiem nie wleciał do środka. Drzwi nie były zamknięte, nie wiedziałam już nawet gdzie jest klucz, ale to miłe, że sam po prostu nie wszedł.
Otworzyłam i poszłam do kuchni.
– No chodź, chodź – powiedziałam jak do zwierzęcia.
Szedł za mną.
W kuchni odwróciłam się, miałam go teraz tuż przed sobą.
– Przepraszam – powiedział.
– Słucham?
– Że tak mnie tu przywiało.
– A – powiedziałam – nic nie szkodzi.
Wzięłam czajnik i napełniłam go wodą.
– Co mogę dla ciebie zrobić? Może chcesz kawy?
– Kawy – powtórzył.
– Tak, kawy, żeby się rozgrzać, no wiesz.
Prawie nie miałam odwagi na niego spojrzeć.
– Szukam pracy – powiedział, żeby wytłumaczyć swoją obecność.
– Tak?
– Nie ma znaczenia co to za praca, jestem bardzo zręczny.
– No proszę, jak poręcznie – powiedziałam i nalałam dla niego kawy do kubka. – Proszę.
Usiadłam naprzeciwko niego i przyglądałam się, jak trzyma kubek przy ustach, nie pijąc, jakby chciał je ogrzać.
– To nie jest najlepsze miejsce, żeby szukać pracy, leży dosyć na uboczu.
– Tak – powiedział – można tak powiedzieć.
Spojrzeliśmy na siebie.
– Mam na imię Kasper.
– A tak – powiedziałam – Kasper.
– A ty? Mogę mówić ty?
Zarumieniłam się.
– Tak, jasne.
– Więc?
– Joanna. Mam na imię Joanna.
– Jakie piękne imię. Jak zagroda.
– Zagroda!
– Tak, Joanna. To nazwa dla gospodarstwa.
– To ma być komplement?
Kasper roześmiał się.
– Oczywiście.
– Nie wiem nic o pracy – powiedziałam.
– Ach, szkoda.
– Znasz się na rynnach?
– Więc jednak wiesz o jakiejś pracy?
– No tak, rynna się zepsuła. Już jakiś czas temu.
– Mogę ci ją naprawić.
r. 21 s.81
– Wyjeżdżam w ten weekend – powiedział Kasper.
Jedliśmy śniadanie, a ja szukałam w Ommelander Courant jakichkolwiek wiadomości na temat szkodników.
– Wyjeżdżasz? Gdzie?
– Powłóczyć się z przyjaciółmi. Freddie się żeni, chcemy żeby zaznał jeszcze trochę swobody.
– Dlaczego nigdy jeszcze tutaj nie byli?
– Moi przyjaciele?
– Tak.
– Trudno, żebym ich tutaj tak sobie po prostu zaprosił, nie? To eeeh… trochę skomplikowane.
Zarumieniłam się i odruchowo dotknęłam twarzy, żeby poczuć ile to ja mam lat.
– Rozumiem – powiedziałam.
– To mogę ich zaprosić? Twoi przyjaciele też nie walą tutaj drzwiami i oknami.
– Moi przyjaciele… – powiedziałam zastanawiając się – Oczywiście, że możesz, jeśli się mnie nie wstydzisz.
Kasper zaśmiał się głośno.
– Wstydzić się? Ciebie? Głuptasie. – Chwilę pomyślał. – Może zaproponuję chłopakom, żeby tu biwakowali? – powiedział – Pogoda ma być bardzo dobra, i jeśli tobie będzie miło…
– Tu biwakować? W wieczór kawalerski?
– Tak! Fajnie, nie?
– Ale…. będę musiała się wynieść? Obecność kobiety nie jest chyba wskazana?
– Nie, aż tak rygorystyczni nie jesteśmy – powiedział śmiejąc się. – Mayte też będzie.
– Czy to narzeczona Freddiego?
– Nie, co ty, Mayte to też mój przyjaciel, dziewczyna-przyjaciel, że tak powiem. I będzie też Dave, ale to z kolei chłopak.
– Mamy więc Freddiego, Mayte i Dave’a?
– I ciebie.
– W porządku, niech przyjadą.
Kasper opowiedział mi o swoich przyjaciołach. O tym jak poznali się w szkole średniej, oprócz Dave’a, którego skaptowali w otwartej na okrągło knajpie, gdzie Dave spędzał każdy weekend. Z Freddiem i Mayte chodzili do liceum i byli nierozłączni, także wtedy gdy Kasper i Mayte zaczęli nagle coś kombinować pod namiotem na szkolnym obozie, a Freddie leżał obok i nie wiedział, gdzie się podziać. Kasper opowiadał wszystko, zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy, kogo ma przed sobą i jakby zapomniał, z jak niewielu szczegółów składał się nasz świat.
Między Kasprem i Mayte nic na poważnie się nie zaczęło, ta później związała się z Marco, który równocześnie z Mayte stawał się coraz bardziej okrągły. Cztery lata temu Freddie poznał swoją Samanthę, dziewczynę z pasemkiem bielusieńkich włosów pośród jej ciemnych blond loków. Zaburzenie pigmentacji, powiedział Kasper. Samatha to bardzo miła osoba, powiedział, ale po prostu za późno pojawiła się w grupie, a tego nie zmieni żaden akt ślubu.
– A ty? – zapytałam – Poznałeś jeszcze kogoś po Mayte?
Miałam na myśli oczywiście dziewczyny, kobiety.
– Och, tak – powiedział i nalał sobie znów kawy – ale to nie miało żadnego znaczenia. Spojrzał na mnie. – Nadszedł czas, żebyś ich poznała.
A więc niczego się jeszcze nie dowiedziałam.
r. 25 s.103
Tego wieczoru poszliśmy na spacer. Słońce stało jeszcze tuż nad horyzontem, niebo miało barwę różu i pomarańczy.
Ścieżka była błotnista, a Freddie klął na czym świat stoi, jego biały sneakers utknął w mokrej ziemi, dał się jakoś wyciągnąć, był cały nasiąknięty błotem.
– Możesz go wyrzucić – powiedziała Mayte.
– No coś ty – powiedział Dave – po prostu druga noga w szlam i wszystko będzie znowu symetrycznie.
Szliśmy dalej dziką ścieżką na tył małego lasku, przy którym stał mój dom.
– Ten las został tu kiedyś posadzony – powiedziałam – chociaż nie można go nawet nazywać lasem, to ledwie dwa hektary.
– Widzę drzewa, więc to jest las – powiedział Dave.
– Kiedy byłyśmy jeszcze małe, to był dla nas cały świat – powiedziała Lisanne. Szła z przodu, z prostymi plecami i rękoma w kieszeniach. Było mi przyjemnie widzieć ją taką.
Ponieważ kiedyś drzewa zostały zasadzone w prostych jak strzelił rzędach, to kiedy się patrzyło z boku las zmieniał się na zmianę to w długie ścieżki, to znów w masę drzew. Świeżo wyrastające pędy starały się jak mogły, ale nie były w stanie nic zmienić w biegu tego świata.
– Poczekajcie, muszę pokeszować – powiedział Freddie i wyjął komórkę z kieszeni.
Mayte zwolniła, by iść obok mnie i powiedziała:
– Geocaching, to takie szukanie skarbów dla dorosłych.
Zmarszczyłam brwi.
– Szukanie skarbów? Tu nie ma czego szukać.
– Mam! – zawołał Freddie. Trzymał komórkę płasko na dłoni i zwrócił go w kierunku lasu.
Zniknęliśmy pomiędzy drzewami, podczas gdy słońce coraz bardziej chowało się za horyzont. Dość trudno było podążać ścieżką. Trzymałam mocno Kaspra. Lisanne wzięła mnie pod wolną rękę.
Twarz Freddiego była jasno oświetlona przez ekran komórki, w który nieprzerwanie się wpatrywał. Jego łysa głowa zdawała się zawieszona między drzewami. Znów podeszliśmy trochę bliżej mojego domu. To nie był do końca taki spacer, jaki sobie wyobrażałam, ale wszystko było w porządku, bo Lisanne wciąż trzymała mnie pod ramię.
Nagle Freddie zatrzymał się.
– To musi być tutaj – powiedział i wskazał na któreś z drzew.
– Coś tam jest napisane? – zapytał Kasper.
– Nie, nic, tylko współrzędne.
Kasper wyjął swoją komórkę z kieszeni spodni i włączył latarkę. Poświecił na korzenie drzewa. Freddie zrobił to samo z drugiej strony. Pień jaśniał w ciemnym już tymczasem lesie.
– Nic nie widzę – powiedział Freddie, grzebiąc palcami w ziemi.
Rozejrzałam się wokół. Moje oczy przyzwyczajały się coraz bardziej do ciemności. Miałam ten las w małym palcu.
Próbowałam odnaleźć miejsce, w którym kiedyś pogrzebaliśmy naszego kota. Wiesje miała co najmniej osiemnaście lat, kiedy została przejechana na drodze przed naszym domem, Jeanette miała wtedy dwa i pół roku i była nieutulona w żalu. Przyszliśmy we czwórkę w to miejsce w lesie, Lisanne w chuście na mojej piersi. W myślach widziałam Hansa chodzącego pomiędzy drzewami, wysoko podnoszącego stopy, z łopatą w jednym ręku i pudełkiem po butach z Wiesje w drugim. Jeanette szła, trzymając mnie za rękę, w kaloszach, szlochając ze smutku.
– Wiesje nieżywa – powtarzała ciągle – Wiesje nieżywa.
Hans wykopał dół w części lasu, która leżała wyżej niż reszta, tworząc jakby wzniesienie. Wiesje pochowaliśmy pod drzewem, na którym Hans wyrył kiedyś nasze inicjały. Jeanette ozdobiła górkę ziemi kamyczkami i ładnymi liśćmi i patykami i wszystkimi skarbami, jakie zebrała w płaszczu. Lisanne zasnęła przytulona policzkiem do mojego serca, ssąc kciuk.
Cztery miesiące później umarł Hans.
Zobaczyłam wzniesienie i ostrożnie tam poszłam, ziemia była pełna dołków.
– Gdzie idziesz? – zapytała Lisanne.
– Coś zobaczyć – powiedziałam i zostawiłam ją za sobą.
Wyjęłam komórkę i poświeciłam na miejsce, gdzie powinien być grób kota. Nie było już nic widać. Pomacałam rękoma mokre liście i igły, ale pod nimi leżało tylko jeszcze więcej liści, i więcej igieł i ziemia. Poświeciłam od ziemi w górę na pień drzewa, które stało najbliżej. Zatrzymałam się na wysokości oczu. Moje serce zobaczyło to jako pierwsze i zasygnalizowało wyjątkowo silnym biciem: jeszcze tam jest, patrz, jeszcze tam jest! ‚H&JS’, Hans & Johanna Schoonbrood, dowód na to, że byłam kiedyś w innym układzie.
Tuż za mną stanął nagle Kasper.
– Co tam masz? – zapytał mnie.
Z przestrachu skierowałam komórkę prosto w jego twarz. Odwrócił wzrok.
– Ej, nic nie widzę!
– Sorry – powiedziałam, a on objął mnie ramionami. Tak staliśmy chwilę w ciemności. Freddie nadal kopał pod drzewem, gdzie miał leżeć skarb. Przeklinał.
– Zimno mi – usłyszeliśmy głos Mayte.
Nagle odgłos grzebania zamienił się w skrobanie o metal.
– Skarb! – zawołał Freddie triumfalnie i wyciągnął z ziemi metalową skrzyneczkę. Nie mogłam w to uwierzyć, rzut kamieniem od naszego domu rzeczywiście leżał zakopany skarb. Szybko poszliśmy do nich. Kasper wziął mnie za rękę.
– Jak długo to już tam leży? – zapytałam.
– Zaraz zobaczmy – powiedział Freddie ostrożnie otwierając skrzyneczkę.
Kasper skierował światło latarki w swojej komórce na skarb.
– Ten skarb leży tu dokładnie rok – przeczytał na karteczce z datami, przyklejonej do wewnętrznej strony wieczka.
Ukucnęłam obok niego i przyglądałam się zawartości skrzynki. Była wypełniona drobnymi przedmiotami: breloczek do kluczy z flagą frygijską, mała laleczka z jaskrawą kępką włosów na głowie, błyszczący samochodzik (volkswagen „garbus”) i coś zapakowanego w folię aluminiową.
– Skarb w skarbie – powiedział Freddie i zaczął ostrożnie rozpakowywać. Z folii wyłoniła się porcelanowa, biało-niebieska figurka, przedstawiająca dziewczynkę w kaloszach.
– Ach – powiedziałam zakłopotana i nagle poczułam palący ból za mostkiem. – Co teraz? – zapytałam.
– Teraz możesz wybrać sobie, które z tych rzeczy chcesz mieć. A potem wkładasz tu coś od siebie.
– Nie mam nic przy sobie – powiedziałam.
– Ja mam – powiedziała Lisanne i wyjęła z kieszeni różowy kamień w kształcie obelisku. Podała go Freddiemu.
– Wow! – powiedział Freddie. – Co to jest?
– Kwarc różowy – powiedziała obojętnie.
– O! – zaszczebiotała Mayte. – Czy to taki uzdrawiający kamień? Co on robi?
– Podobno ma zapewniać bezgraniczną miłość – powiedziała Lisanne – Ale nie zapewnia.
Spojrzałam na moją córkę.
– Od kogo to masz?
– A jak myślisz? – powiedziała cynicznie. – Od Mischy.
Przesunęła butem kupkę liści.
– Chętnie wezmę figurkę – powiedziałam zdecydowanie i wzięłam ją do ręki. Dziewczynka miała dwa kucyki i świdrowała mnie białymi oczkami na wylot. Poczułam pustkę po tym wszystkim, czego mi zabrakło.
Kasper uścisnął delikatnie moją rękę.
– Naprawimy to – powiedział, jakby czytał w moich myślach. – Wszystko będzie dobrze.
r. 48 s, 193
Kiedy wróciliśmy do domu Kasper zaczął natychmiast wydzwaniać w różne miejsca, chodząc po ogrodzie. Krążył tam i z powrotem między domem a szopą, jakby próbował jednocześnie pilnować wszystkich kątów ogrodu. Wolną ręką jednym pociągnięciem rozwiązał krawat, jakby brakowało mu powietrza. Przycisnęłam ucho do drzwi do ogrodu, żeby móc słyszeć, co mówi.
– Mayte – usłyszałam – wiesz najlepiej, jaki jest Marco… tak, tak, wiesz dobrze, nie zachowuj się teraz jakby był papieżem.
Znowu zapadła cisza, a kroki Kaspra oddaliły się od domu. Spojrzałam przez maleńkie okienko i zobaczyłam jak swymi butami ze spiczastym noskiem kopie w najniższą belkę szopy, od czasu do czasu krzycząc coś do telefonu. Rozłączył się i zaklął. Poszłam do niego.
– Ona jest stuknięta – powiedział – Marco też.
Położyłam mu rękę na ramieniu.
– Nic się nie stało – powiedziałam, i naprawdę tak było, bo przecież już nigdy więcej nie zobaczę tych ludzi, a ludzie w ogóle są stuknięci. Czułam jak wściekłość drży mu pod skórą i chciałam uszczypnąć go w ramię, żeby ją powstrzymać, ale on je cofnął je i moja ręka opadła biernie w dół.
– Johanna, opowiedz raz jeszcze dokładnie, co on zrobił i co tam nagadał, jak to do-kład-nie było?
Stanął na wprost mnie, na rozstawionych nogach i z rękoma na biodrach. Spojrzał na mnie przez mgłę złości i przez chwilę myślałam, że to wszystko wymyśliłam i że zaraz będę się musiała do tego przyznać.
– Nagle zaczął mówić o mnie, że jestem pociągająca – powiedziałam.
Kasper westchnął głęboko.
– Co za debil – powiedział i zaraz dodał wystraszony: – Oczywiście, że jesteś pociągająca.
Widać wściekłość opuściła macki i ześlizgnęła się, zrzędząc, z powrotem w trawę.
Wybuchnęłam śmiechem.
– Ja też nie wiem skąd to się wzięło, nie zachęcałam go.
Teraz Kasper zaczął się śmiać.
– Och, dziewczyno – powiedział. – Nawet przez sekundę nic takiego nie pomyślałem. Marco to obrzydliwy kawał mięcha na nóżkach. Długo mówił o sobie „magnes na kobiety”, pieprzył wszystko, co się rusza, aż tak utył, że nie może nawet wyjść na ulicę, żeby się nie zasapać jak stary koń.
– „Magnes na kobiety” – powtórzyłam. – Biedna Mayte.
– Mhm – powiedział. – Ona zawsze za nim obstaje, to jest właściwie najgorsze.
– Nic o tym nie wie?
– Jasne, że wie, wszystko wie, opowiadałem jej zawsze wszystko, co wiedziałem, ale po niej wszystko spływa. Prawda nie trzyma się Mayte.
Prawda nie trzyma się wielu ludzi, ale tego jeszcze wtedy nie wiedziałam.
Tłumaczyła Anna Gregorowicz-Metz