Alfabet emigracji – j jak jedzenie

Photo by Adrien Sala on Unsplash
Photo by Adrien Sala on Unsplash

Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek tak dobrze jadła, jak na emigracji. Chyba dlatego większość kobiet przyjeżdżających do Belgii zyskuje na … wadze. 🙂 Pyszności na każdym kroku. Na każdej ulicy kawiarnia, cukiernia, piekarnia. Świeżutkie, pyszniutkie ciasta, ciasteczka, słodycze!!!! Pycha! Wstajesz rano, otwierasz drzwi, przechodzisz na drugą stronę ulicy i cukiernia… Zaraz obok apteka, a nieco dalej masarnia i mały sklepik z warzywami i owocami, za rogiem kiosk. Gdziekolwiek się nie ruszyć w Gandawie wszędzie, wszystko w zasięgu wzroku. Tych przepysznych ciasteczek i innych wyrobów cukierniczo-piekarskich bardzo mi tu w Holandii brakowało! Piekarnia otwarta od 6 rano! O matko! Tutaj to nie do pomyślenia! Tam zapach pieczonych przepysznych bułeczek budził nas o świcie. Pierwsi meldowaliśmy się w niedzielę przed śniadaniem po nasze ulubione pieczywo i ciasteczka, pieczone tylko w sobotę i niedzielę. Ojej! Znów mi się przypomniało! Tu czekała nas pod tym względem niezbyt miła niespodzianka. Z trudem znaleźliśmy piekarnię otwartą wcześniej niż o 8.00, bo o 7.30. Jedyną taką w okolicy! A w niedzielę otwarte są dwie. O rozmaitości wypieków belgijskich nie mieliśmy co marzyć w Holandii. Czarna rozpacz. Po sześciu latach już się przyzwyczaiłam, ale na początku cierpieliśmy straszliwie. Teraz wiem, że mam nietolerancję pszenicy, więc nadmiar ciasteczek i białych bułeczek odkłada mi się w biodrach. Czego to człowiek nie ma na stare lata?!?

W Holandii i Belgii wszyscy, chyba tak, mają przerwę na lunch. Już pisałam chyba, że wtedy wszystkie apteki w Belgii są zamknięte. W Holandii tęskniliśmy straszliwie za atmosferą Gandawy. Tam w czasie lunchu nie można było znaleźć miejsca w bardziej lubianych kawiarniach i restauracjach. Wszyscy wylegali z biur i uniwersytetu na ulice, zmierzając niczym pielgrzymi w kierunku różnych jadłodajni. Tylko nieliczni brali ze sobą kanapki do pracy. Zwyczajem było chodzenie z kolegami na sałatkę, zupę itp. do pobliskich jadłodajni. Mniammmm

Tu w czasie przerwy na lunch raczej z własną kanapką w ręku i szybciutko dalej do pracy. Ajajaj. Oczywiście Haarlem to miasto turystyczne, więc w czasie lunchu kawiarnie są pełne, ale nie studentów, nie. Turystów właśnie. Kiedy weszliśmy na lunch do włoskiej restauracji nawet kelnerzy spojrzeli na nas ze zdziwieniem. Na lunch? Do restauracji? Na kolację – OK, ale na lunch? Na lunch szybko po kanapkę do najbliższego tentu i już. Szybciutko. Dwie godziny przerwy na lunch? Godzina góra! Zwykle 30 minut.

W Belgii jedzą pyszności i duuuuużo. Tu tak sobie. Trudno nam było na początku znaleźć nasze ulubione włoskie jedzenie. W końcu znaleźliśmy. W naszej ukochanej restauracji Firenze w Gandawie nie byliśmy już bardzo dawno. Kiedy tam mieszkaliśmy praktycznie co tydzień chodziliśmy tam na lunch. Każde urodziny obowiązkowo tam. Duży był znany wszystkim kelnerom i kucharzom, i zawsze dostawaliśmy najlepsze miejsca. Jak mi tego brakuje! W Haarlemie do restauracji trafiamy tylko na szczególne okazje – przyjazd rodziny z Belgii albo Polski. Chociaż mój tata, gdy tu przyjeżdża przeważnie dla nas gotuje. „Szkoda pieniędzy – mówi. Trzeba oszczędzać!”

W Belgii na jedzenie pieniędzy nie żałują. Jedzą dużo i wystawnie. W restauracji 2,5 godziny co najmniej. Od przystawki do deseru. Często zastanawiałam się, gdzie się to wszystko, co w ich ustach znika, potem mieści? No i co też ci Belgowie jedzą?! Owoce morza! W życiu tego wcześniej nie próbowałam. Krewetki, małże. Jak to jeść?! Polskie podniebienie nie przyzwyczajone. A Mąż tak już od dziecka. Ojej. Nie przyzwyczaiłam się. Spróbowałam. Nie mój smak. Tata powiedział kiedyś, że robaków jadł nie będzie. Hehehe Tak bardzo różni się nasza kuchnia od ichniej, chociaż to nie tak daleko.

W Holandii nie mogę przełknąć oliebollen. To takie niby pączki, ale małe i ociekające tłustą oliwą. Błe. Nie ma to jak polskie pączki. Nie jem już produktów z pszenicą, ale w Tłusty Czwartek robię wyjątek dla pączków z Polski, specjalnie przywiezionych do polskiego sklepu. Dobrze, że te polskie sklepy istnieją. Ogóreczki kiszone, kabanosy Sokołów, biszkopty Petitki, maślanka, kefir, delicje i ptasie mleczko Wedla. Stały repertuar Męża i dzieci. No i oczywiście ciasto, prosto z Polski, w każdy czwartek świeżutkie. Nie piekę, a Mąż co tydzień próbuje czegoś innego. 🙂

Ja niestety nie gotuję, chyba mam jakiś uraz z pierwszego małżeństwa. Wtedy gotowałam w weekendy na cały tydzień, bo w tygodniu nie miałam czasu, ale to nigdy nie wystarczało, ani mężowi, ani teściowej. No nic. Teraz jedzenie kupujemy albo robi je Mąż. Mam szczęście. Nie chodzi nawet o moje lenistwo, ale o umiejętność przypalenia wody! Pffff. Tyle zajęć, że człowiek nie ma czasu tego pilnować! OK, nadal robię naleśniki 🙂 dzieci je uwielbiają.

Po tylu latach na emigracji, znalazłam w końcu swoje miejsce i smaki. Jeśli tęsknię za polskim jedzeniem ruszam do polskiego sklepu. Tata przywozi zawsze coś ze sobą. Nie narzekam. Jednak na początku brakowało mi wszystkiego, najpierw polskiego w Belgii, a potem belgijskiego w Holandii.

Jedna myśl

  1. Mam ciotkę i siostrę w Holandii. Mieszkają w den Haag. Uwielbiam smakołyki tego kraju, polskie piekarnie również na wyciągnięcie ręki! Za niedługo do nich jadę i będę miała znowu okazje wszystkiego skosztować!
    Pozdrawiam!

    Polubione przez 1 osoba

      1. Chleb z mąki orkiszowej albo żytniej na przykład. Na początku to rewolucja. Na wszystkim masz napisane co zawiera. Pszenica jest zwykle wielkimi literami. A to dlatego że obecnie coraz więcej ludzi jej nie toleruje albo ma nietolerancję glutenu.

        Polubienie

Dodaj komentarz