Alfabet mojej emigracji – B jak Belgia, België, Belgique

Moja droga do Belgii biegła przez Francję, gdzie razem z Synem spędziliśmy wakacje letnie w 2009 roku. Fiatem Uno, obładowanym bagażami tak, że ledwo wcisnęliśmy z Synem samych siebie, ruszyliśmy, niestety nie o świcie, w podróż, która miała zakończyć się dla nas przyjazdem na miejsce po około dziewięciu godzinach, a zakończyła się dotarciem pod osłoną nocy po kilkunastu godzinach spędzonych za kółkiem.
Wyjeżdżaliśmy z Synem z południa Francji. Piękne górzyste okolice, które już jednak, po dwóch spędzonych tam miesiącach sielanki, chciało się opuszczać.

Bourdeaux

Z nadzieją, ale i lękiem w sercu, ruszaliśmy w dla nas nieznane. Na autostradzie stosowałam się pilnie do wyrytych w mej głowie wskazówek, pozostawionego we Francji Francuza. Przydały się. Zatrzymywaliśmy się co dwie godziny, prostowaliśmy nasze nogi, robiliśmy siusiu i przegryzaliśmy coś od czasu do czasu. Piłam dużo kawy, która już wkrótce miała się okazać moją najlepszą przyjaciółką. Wypiłam też wtedy po raz pierwszy w życiu Redbull. Skrzydeł mi nie dodał, ale energii i przytomności owszem. Na każdej stacji benzynowej wypatrywaliśmy mapy Gandawy, bo niestety nie była ona dostępna w Polsce. Jak się szybko okazało, nie można jej było znaleźć także we Francji.
Kiedy znaleźliśmy się w Belgii było już zupełnie ciemno. Przywitały mnie światła na autostradach, belgijski wynalazek, który niestety chcą znieść ze względu na kryzys energetyczny. Te światła na autostradach były dla mnie wtedy bardzo miłą niespodzianką, ponieważ nie znoszę podróżować w ciemnościach. Świat wygląda wówczas zupełnie inaczej niż za dnia, inne wydają się odległości, wszystko jest jakieś bardziej przerażające. Gandawa wydawała się niezwykle odległą, mimo że od przekroczenia granicy mieliśmy jeszcze jakieś sto kilometrów do celu. Najgorsze było to, że przez te 100 km nigdzie nie było stacji benzynowej! Nigdzie! A ja nieszczęsna liczyłam, że tam właśnie kupię mapę, by dotrzeć na miejsce!!!!! Jezus! Paliwo się kończy, celu nie widać. Prawie dwudziesta trzecia! Wlokę się jak ślimak, bo w dodatku autostrada zamknięta i skierowali jakąś inną drogą, nie mogę się odnaleźć. Mija nas patrol policyjny i trąbi! Za wolno jadę! Co za dupek! Mógłby już mnie zatrzymać, przynajmniej bym o drogę spytała, ale nie, trąbi i pokazuje, by zjechać na wolniejszy pas.
Anioły nasze nas na szczęście nie opuściły i dotarliśmy w końcu do centrum Gandawy. Miałam adres. Czego nie miałam? Zielonego pojęcia, jak znaleźć ulicę z akademikiem, w którym mam odebrać klucze do mieszkania. Pewnie nie byłoby tak źle, bo w takiej Polsce z okna auta można czytać nazwy ulic, ale w tej cholernej Gandawie NIE! Co za miasto! Nazwy ulic wypisane brązowymi literami na białych tablicach! No i sobie zobacz wieczorem, co tam jest napisane! Zatrzymałam się przy jakiejś uliczce w centrum, później okazało się, że to najbardziej klubowa ulica studencka, dobrze że rok akademicki nie rozpoczął się jeszcze na dobre! Zaczęłam po francusku, ale zatrzymany przeze mnie przechodzień francuskiego nie znał, ja nie znałam niderlandzkiego, więc łamaną angielszczyzną wypytywałam o drogę. Stałam przy niej zaparkowana! Hurra! Dobre i to. Klucz dostaliśmy, ale mieszkanie znajdowało się w innej dzielnicy miasta! Jak tam mamy trafić???? Kobieta w okienku też nie miała mapy. Wszystkie sklepy w wielkim mieście pozamykane, poza nocnymi, które sprzedaży map nie prowadzą! Nie miałam nawigacji, za stary samochód. Miałam beznadziejny telefon. A zatem telefon do Francuza. Moja nawigacja siedziała 900 kilometrów dalej przed ekranem komputera i odwrzaskiwała: maintenant a gauche!, maintenant a droite!, tu fais quoi là! Arrête! Wszyscy byliśmy wykończeni. W końcu jednak dotarliśmy na miejsce.
Przygotowałam dziecku łóżko, pomogłam mu się wykąpać. Miał 6 lat i od niedawna przesypiał całe noce. Pierwszy raz właśnie w te wakacje we Francji. Mogłam więc spokojnie poznosić wszystkie graty z auta do mieszkania. Naszego mieszkania na następny miesiąc.

Gandawa
Padłam o trzeciej nad ranem. Belgia przywitała nas pięknym porankiem. Był koniec sierpnia 2009. Wszyscy przestrzegali mnie przed koszmarną pogodą o tej porze roku, ale tego ranka świeciło słońce i dawało nadzieję na przyszłość. Poszliśmy do szkoły. Przemiłej dyrektorki nie sposób było nie lubić. Pierwsza pani nauczycielka, a potem i kolejna, okazały się cudownymi pedagogami i Syn czuł się tam doskonale.
Tego samego dnia, pierwszego w Belgii, pierwszego w Gandawie, znaleźliśmy mieszkanie tuż przy gmachu uniwersytetu, w którym miałam dawać zajęcia. Znalazłam je w drodze ze szkoły na uniwersytet. Kolega zadzwonił za mnie do właściciela, poszedł ze mną na spotkanie z nim i poręczył za mnie! Mąż-nieMąż pożyczył pieniądze obcej kobiecie na kaucję! Mieszkanie było moje! Dzięki! O dzięki!
Na uniwersytecie otworzyły się drzwi gabinetu, który miałam dzielić z kolegami i zobaczyłam tam Męża. Dosłownie tak wtedy pomyślałam: to jest mój Mąż. Byłam wtedy z kimś innym, ale miałam w tym momencie głęboką świadomość, że tamtego związku nadszedł kres. Zanim to jednak nastąpiło, wiele się jeszcze wydarzyło.
Wszystko układało się w całość. Nagle mój rozdarty na kawałeczki świat zaczynał nabierać kształtów, maleńkie cząsteczki układały się na miejsca.
Belgia stała się moim domem. Domem mojego Syna. Miejscem cierpienia i wzrastania. Miejscem zrozumienia i pełnej świadomości.
Przyzwyczajałam się do niej długo. Pierwszy rok upłynął mi pod znakiem przygotowywania do zajęć, picia hektolitrów kawy, wszystkiego, co wokół szkoły i Syna, obowiązkowych poobiednich drzemek i pracy nad uzyskaniem odpowiedzi na pytanie: czego Ty właściwie chcesz?, które sobie sama od jakiegoś czasu zadawałam. Po pięciu miesiącach miotania wiedziałam już, czego nie chcę! Pożegnałam się z Francuzem. Poinformowałam o tym Syna, który stwierdził: „Mamusiu, on był dla Ciebie za trudny. Znajdźmy kogoś, kto mówi po polsku!”. Uśmiechnęłam się wtedy i zdumiałam jednocześnie. Zdumiałam mądrością sześciolatka, a uśmiechnęłam, bo już kogoś takiego znaleźliśmy.

Gandawa (2)
Wszystko mnie w Belgii zaskakiwało. Mijałam w zdumieniu młodych ludzi, biegnących rano na zajęcia z mokrymi głowami. Zszokowana przyglądałam się dziewczynkom w podkolanówkach w listopadzie. Nie mogłam pojąć dlaczego apteka jest zamknięta między 12 a 14, kiedy właśnie chcę coś tam kupić, bo mam wolne. Złościłam się na rowerzystów, praktycznie wjeżdżających mi na maskę samochodu, gdy poruszałam się nim w centrum. Podziwiałam starszych ludzi, spacerujących trzymając się za ręce. Drżałam ze strachu, widząc babcie za kierownicą. Chłonęłam gwar kawiarnianych i restauracyjnych ogródków, wypełniających się ludźmi w porze lunchu. Przyzwyczajałam się do jedzenia kanapek na obiad. Oburzałam się nietolerancją dla obcokrajowców. Dostawałam szału podczas załatwiania formalności w urzędach. Patrzyłam ze zdziwieniem na zaskoczenie Belgów wywołane pięciomilimetrową warstwą śniegu. Starałam się zrozumieć belgijskie zdystansowanie.
Po roku zaczęłam się uczyć języka niderlandzkiego. Nie było łatwo, ale dzięki temu, kilka dni po przyjeździe do Holandii, zdałam egzamin państwowy z tegoż. Wszystkie części za pierwszym razem! Jestem z siebie trochę dumna. 🙂
Wydawało mi się, że znalazłam swoje miejsce na ziemi. Zarabiałam wystarczająco dużo, by móc utrzymać siebie i Syna. Nie miało to być zajęcie na stałe, ale perspektywa kilku lat w zupełności mi wówczas wystarczyła. Znalazłam dom, także w znaczeniu metaforycznym tego słowa, ale o tym przy okazji innej literki alfabetu!

Jedna myśl

  1. Dziękuję Dee, życie pisze nam różne scenariusze. Jak mówi moja B., w końcu i tak wybierzemy ten właściwy, jednak od naszych wyborów zależy czy droga do szczęścia będzie łatwa, czy okupiona łzami. Ja wybrałam trudniejszy scenariusz, dostałam za swoje. Teraz jednak, według mojej B., jestem już na właściwej drodze. Zgadzam się z Nią. 🙂

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz